Skip to main content

Web Content Display Web Content Display

Czasopismo IMAGINARIA

Web Content Display Web Content Display

#1/2021

link do pdf

 

 

Wstęp

Na przestrzeni trzech ostatnich lat letnie miesiące spędzałem głównie na Visie. Przebywanie w miejscu o tak długiej i bogatej historii wpływa stymulująco na odbiór obecnych na każdym kroku kulturowych bodźców. Po drodze do pracy, niedługo po wschodzie słońca, nad zatoką nazwaną imieniem legendarnego świętego Jerzego, mijam wpierw suszące się przy ulicy zbiorniki fermentacyjne na wino i gajby (plastikowe skrzynie na winogrona). Kilkaset metrów dalej stoi Gospina Batarija, wzniesiony w XIX wieku fort, w którym dziś mieści się muzeum miejskie. Jeszcze kilka minut i droga rozwidla się – spacerować można albo skąpaną w słońcu rivą (nadmorską promenadą), albo zacienionymi, wąskimi uliczkami otoczonymi kilkusetletnimi domami. Po drodze wonią viškiej pogačy1 kusi mała, lokalna piekarnia. Miejscowym zwyczajem warto wstąpić na poranne espresso do kaficia (kawiarni) położonego naprzeciwko przystani promowej, z którego doskonale widać marinę i cypel Prirovo. Dziś, na ruinach niegdysiejszego amfiteatru, stoi tam klasztor. Gdzieś pod nogami kręci się Issa, pies właścicielki, a toczące się dookoła rozmowy ludzi skupionych wokół porannego rytuału dotyczą spraw zwyczajnych.

Powyższy opis, choć rzecz jasna nieco uproszczony, unaocznić miał wszechobecność kulturowego dziedzictwa Visu. Wspomnieć należy również o poznanych na miejscu ludziach, z których można by złożyć prawdziwą galerię osobliwości – jeden z nich to weteran 4. Gwardyjskiej2, emerytowany kapitan okrętu desantowego „Cetinaˮ i śpiewak w lokalnej klapie3, niegdyś przedsiębiorca prowadzący z ojcem centrum nurkowe w Visie, obecnie załogant kutra pełnomorskiego „Biokovacˮ i inteligent; drugi to studiujący w Zagrzebiu strażak ochotnik dorabiający jako skiper łodzi turystycznych, w wolnych chwilach przygotowujący na własny użytek bananową rakiję... Czymś, co łączy i spaja nie tylko poszczególne kulturowe fenomeny, ale i mieszkańców, wydaje się sąsiadujący bezkres Adriatyku. I to właśnie ta wyjątkowa relacja człowieka z morzem, formujące doświadczenie ciągłej koegzystencji z żywiołem, ma być przedmiotem tego eseju.

 

Łodzie z drewna, ludzie ze stali

Dalmacja, kraina geograficzna, w granicach której leży Vis, ma ciekawą i złożoną historię geopolityczną i społeczną. Mówi się, że morze jest medium łączącym i spajającym różne kultury, a nie – jak chociażby łańcuchy górskie – wielką barierą blokującą lub utrudniającą przenikanie się kulturowych wpływów (Božanić 2015: 139). Jak wykazuje studium językoznawcze, istnieje wspólne słownictwo w basenie Morza Śródziemnego (Božanić 2007: 3). Czasem podobieństwo fraz i zwrotów objawia się, ku wielkiemu zaskoczeniu samych użytkowników mowy (Božanić 2003: 40-41). Życie na wyspie rządzi się jednak swoimi prawami – wyspa to wszakże miejsce szczególne, z każdej strony okolone morzem, którego to mieszkańcy różnią się swoją mentalnością od sąsiadów z lądu (Matvejević 2003: 22-24). Przetrwanie w trudnych warunkach przyrodniczych wymaga od wyspiarzy życia wedle pewnych reguł. Trzy słowa, które można odnaleźć wyryte w kamieniu ponad wejściem do miejskiej czytelni w Komižy4, zdają się dobrze oddawać ducha wyspiarzy – poświęcenie, szacunek, praca (Božanić 2015: 142).

Jednym z kilku corocznych festynów na Visie jest Viška noć. Choć za największe atrakcje wyspy uchodzą występy muzyczne, to największą popularnością cieszy się przygotowywana w ogromnym kotle zupa rybna. Ustępują jej nawet kraniki z darmowym winem! Spośród kilku mężczyzn kręcących się przy kotle jeden wyróżniał się pokaźnym wzrostem – i niczym innym. Był to Ivo Radica, burmistrz, szykujący poczęstunek dla mieszkańców wraz z innymi, szeregowymi obywatelami. Źródeł tej utylitarnej równości upatrywać można w historycznej praktyce rybackiej, podczas której viscy rybacy – łącznie z kapitanem – dzielili się po równo pieniędzmi zarobionymi na połowie. Podczas wypłynięcia każdy z członków załogi miał jasno określone funkcje, a jego rola była nie do zastąpienia. Wzajemny szacunek, urzeczywistniany również na poziomie tytulatury - załoganci określali się mianem drug, czyli towarzysz (Božanić 2015: 142), był podstawą zdrowego funkcjonowania w społeczności.

W zeszłym roku na wyspie wybuchł zapoczątkowany w Vodiščach pożar. Dzięki lekkim podmuchom tramontany, wiatru wiejącego z północnego zachodu, szybko rozprzestrzenił się na wzgórza ponad Podstražjem i Milną i zaczął zagrażać domom. Los chciał, że przejeżdżałem tego dnia dosłownie 100 metrów od linii ognia, zadając sobie proste pytanie – gdzie są samoloty gaśnicze? Kucharka w barze na plaży Tepluš zadawała podobne pytanie – Di su kanaderi? Choć odpowiedź była prosta – lotnictwo nie wykonuje lotów gaśniczych po zmierzchu – sytuacja nie zmierzała ku dobremu. Przez cały czas, od wybuchu pożaru do bladego świtu, nad sytuacją starały się zapanować lokalne dobrovoljne vatrogasne društva, krótko DVD, a więc strażacy ochotnicy, zwerbowani spośród mieszkańców wyspy. Uznanie dla ich poświęcenia i tytanicznego wysiłku w opanowaniu żywiołu znalazło szeroki i bardzo pozytywny odzew w mediach społecznościowych skupiających lokalną społeczność. Świadomość konieczności poświęcenia nie była niczym obcym dla rybaków, wypływających w niespokojne wody Adriatyku na połów. Mało tego – powrót łodzi do macierzystego portu w trudnych warunkach pogodowych nie był możliwy bez obecności dodatkowego załoganta. Rutyną w obliczu gniewu morza było więc oddanie swojego zaangażowania i ciężkiej pracy innej, konkurencyjnej przecież załodze. Dzięki temu, będąc w opresji, samemu można było liczyć na podobne zachowanie (Božanić 2015: 145).

Ponad to wszystko wybija się umiłowanie pracy wśród mieszkańców Visu, co niejako przeczy stereotypom, w myśl których wyspiarze są nierobami. Wiele znanych mi osób podejmuje naraz kilka lepiej lub gorzej płatnych prac, a doba wypełniona jest prawie po brzegi. Nikt w końcu nie chciałby, żeby przylgnęło do niego określenie rugo5. Przetrwanie społeczności na wyspie od wieków zależało od sumiennej, ciężkiej i niekończącej się pracy (Božanić 2015: 141). Współczesna pracowitość mieszkańców Visu zdaje się mieć też podłoże ekonomiczne – sezon turystyczny trwa kilka miesięcy, a współcześnie to właśnie ta branża stanowi podstawę utrzymania wielu wyspiarzy. Gdy spytałem jednego z moich przyjaciół jak wygląda życie na wyspie w zimie, odpowiedział krótko: nikako (dosłownie – nijak). Zdarzało mi się widywać sytuacje, w których wyspiarze od razu byli w stanie odsiać ludzi, którzy nie rozumieją tych norm, znacząco odstają od oczywistych dla nich pryncypiów, a czyjąś postawę skomentowali tylko pozbawionym sentymentu „Odmah sam vidio koja je priča” („Od razu spostrzegłem, co jest grane”). Zaskarbienie sobie uznania i szacunku w viskiej społeczności nie jest zadaniem łatwym i wymaga poświadczenia swojej wartości czynami.

 

Muži s Palagruže

Rybacka kultura Visu przez kilka wieków zachowywała ciągłość dzięki wykorzystywaniu konkretnej, wywodzącej się z Komižy łodzi o wysokiej dzielności morskiej. Gajeta falkuša to wyjątkowa konstrukcja, łącząca w sobie cechy doskonałej jednostki rybackiej i regatowego jachtu. Budowana z najlepszych dostępnych materiałów, falkuša miała wysokie burty z wyciąganymi na czas zarzucania i wyciągania sieci wcięciami w kształcie litery „Vˮ (tutaj też można wytropić genezę nazwy – ten ruchomy element nazywa się folka). Wyposażona w pojedynczy żagiel łaciński jednostka zdolna była pokonać dystans 42 mil (70 kilometrów) dzielący Vis od najlepszych łowisk w 7 godzin przy pomyślnym wietrze. W wypadku zmiany kierunku wiatru, załoga napędzała jednostkę siłą mięśni. Celem zoptymalizowania pracy przy jednoczesnej redukcji obciążenia łodzi i oszczędności miejsca na kilkunastometrowej jednostce, pięciu członków załogi miało swoje ściśle określone role, a skuteczne wykonywanie pracy wymagało hartu ducha, współpracy i wzajemnego wsparcia w trudnych i wymagających momentach (Božanić 2015: 142-143).

W pobliżu Visu znajduje się wiele wysp. Największą jest Biševo, a południowo-wschodnią stronę okala archipelag małych wysepek. Nieco dalej, na zachodzie, w odległości nieco ponad 20 kilometrów znajdują się Svetac i Brusnik, a jeszcze dalej groźnie piętrząca się 100 metrów ponad taflę wody samotna Jabuka. Choć miejsca te dysponują dobrymi łowiskami, do dziś za jedno z najlepszych miejsc połowu na Adriatyku uchodzi archipelag Palagruža. To właśnie ta grupa niewielkich wysp, oddalona od Visu o 42 mile, była celem wypraw rybaków z wyspy i powodem, dla którego powstały falkuše.  Co ciekawe, w związku z popularyzacją i oczywistymi przewagami jednostek napędzanych silnikami diesla, zaprzestano budowy nowych jednostek tego typu, a ostatnia falkuša zatonęła w zatoce Porat na Biševie w 1986 roku. Wspólny wysiłek historyków, archeologów i szkutników pozwolił zrekonstruować wygląd i specyficzne cechy jednostki, a obecnie zacumowane do komiskiej rivy stoją trzy pełnowymiarowe repliki falkuš, które co jakiś czas zobaczyć można pod żaglem na otwartym morzu.

Jedną z okazji do podziwiania tych łodzi w pełnej okazałości jest organizowana na nowo od 2009 roku Rota palagružona (nazwa własna regat sportowych nawiązujących do tradycji, dosłownie – „kurs na Palagružęˮ). Wzorem rybaków sprzed wieków, viscy żeglarze na pokładach replik słynnych łodzi pokonują dystans na Palagružę i z powrotem, rywalizując między sobą. Korzenie współczesnej Roty palagružony sięgają końca XVI wieku, kiedy to 11 czerwca 1593 roku pod eskortą weneckiej floty na palagruskie łowiska wyruszyły aż 74 falkuše. Były to pierwsze na świecie regaty rybackie, a tradycję kontynuowano każdego lata, aż do 1937 roku. Jak wszystkie regaty, i te miały swojego zwycięzcę – kaparjuna (kapitana falkušy, która jako pierwsza dotarła do Palagružy). Špurtenjaca (załoga falkušy) zwycięskiego kapitana nie tylko mogła chełpić się mianem najszybszej załogi w danym roku, ale też zyskać pierwszeństwo w wyborze i korzystaniu z konkretnych łowisk na archipelagu (Božanić 2015: 143).

Historyczne doświadczenie wypraw na Palagružę wpisane jest w lokalny folklor. Jednym z tekstów kultury, który szczególnie zapadł mi w pamięć przez moją obecność podczas wyjątkowo przejmującego wykonania, jest pieśń Oto muži s Palagruže. W repertuarze miejscowej klapy Komiža znajduje się wiele innych pieśni związanych z pracą na morzu oraz tęsknotą za domem. Odnaleźć w nich można również inne lokalne toponimy, jak chociażby w pieśni U Lucicu procvalo je šunce. Ponadto, na Visie widuje się też łodzie z nazwami nawiązującymi do archipelagu – na przykład kursująca między Visem, a Hvarem „Galijulaˮ. Natomiast opowieści z rybackich wypraw na palagruskie wody są barwne i często okraszone fenomenalnymi zdjęciami krajobrazu tego niegościnnego miejsca.

 

Oaza i port

Ti si postao pravi Višanin” („Stałeś się prawdziwym Višaninem”) – rzucił pół-żartem, pół-serio jeden z moich znajomych, gdy w rozmowie użyłem zwrotu cekoj, cekoj (gwarowo – „czekaj, czekaj”). Choć wiedziałem, że ta forma jest właściwa mieszkańcom Visu, a nie językowemu standardowi, nie miałem wtedy świadomości jak charakterystyczne jest to wyrażenie – odmienne nawet od występujących w prototypowej czakawszczyźnie dalmatyńskiej. Po dziś dzień na wyspie Vis zachowało się czakawskie narzecze języka chorwackiego w lokalnej, dialektalnej odmianie. Mało tego, występują różnice pomiędzy językiem mówionym w Komižy i w Visie, miejscowościach oddalonych o kilkanaście kilometrów. Cechami charakterystycznymi dla odmiany języka chorwackiego występującego na wyspie jest inna realizacja fonemów - /č/ zastępuje /c/, /š/ i /s/ ustępują miejsca /ś/, a w miejscu /ž/ i /z/ słyszymy /ź/. Pozostawiając na boku inne, charakterystyczne nie tylko dla Visu różnice pomiędzy czakawskim a sztokawskim, wyjątkowe cechy lokalnego języka zaobserwować można w toponimach (choćby nazwa cypla Punta od covika, a nie čovika) i lokalnych tekstach kultury (przywołajmy choćby wymienioną wyżej pieśń U Lucicu procvalo je šunce, a nie lučicu i sunce). Na wielkie uznanie zasługuje chęć zachowania i przetrwania tej dialektalnej odmiany języka, wyrażana na różne sposoby. W 2014 roku w Ministerstwie Kultury złożono wniosek o nadanie viskim odmianom języka statusu niematerialnego dobra kulturowego; wydawane są książki, takie jak Viški facendijer – ta konkretna pozycja to zbiór rybackich opowieści pod redakcją Joška Božanicia; na wyspie powstaje współcześnie poezja pisana w miejscowym języku, deklamowana podczas wydarzeń kulturalnych – jak chociażby ta autorstwa Nenady Cimić. Wyspa Vis zdaje się więc być współcześnie prawdziwą oazą czakawszczyzny.

Nie zawsze jednak, zwłaszcza na początku pobytu w obcym kraju, można zrozumieć wszystkie komunikaty miejscowych. I tak, przez pierwsze kilka tygodni próbowaliśmy dogadać się z kapitanem łodzi, na której pływałem, łącząc polski z chorwackim. Niektóre używane przez niego zwroty na przestrzeni lat pozostawały jednak niezmienne, pomimo wzrostu moich językowych kompetencji i nawiązywaniu coraz to bliższej relacji – šija!, prova, pajet, fortuna (kolejno: maszyny wstecz!, dziób, odbijacz, sztorm)... Językoznawcze studium terminologii marynistycznej w ujęciu porównawczym wykazuje bliskie pokrewieństwo zwrotów używanych przez żeglarzy, rybaków i marynarzy całego Morza Śródziemnego. Nie klasyfikuje się ich do językowego standardu, są jednakże normą wśród ludzi Śródziemnomorza (Božanić 2007: 4-5). Wśród powodów tej niezwykłej językowej spójności można by dopatrywać się współdzielenia doświadczeń, kontaktów na drodze wymiany handlowej, czy istnienia mieszanych załóg, utworzonych z członków różnych narodowości. Wreszcie – kluczowym czynnikiem mogła być chęć zoptymalizowania szybkości i trafności komunikacji. Nie może dziwić obecność w leżącej w obrębie dalmatyńskiego Terra Nauta (Božanić 2007: 2) idiomów i zwrotów charakterystycznych dla całego Basenu Morza Śródziemnego – Komiža do wybuchu drugiej wojny światowej była wszak istotnym portem rybackim i dużym eksporterem slanej riby (Božanić 1983: 93). Wymiana handlowa z pewnością sprzyjała przyswajaniu marynistycznej terminologii, która w języku zachowała się do dziś.

 

Wiatrem gnani

Na długo przed rozpowszechnieniem się precyzyjnych, aktualizowanych na bieżąco prognoz pogody, ludzie zmuszeni byli do przewidywania warunków pogodowych w nadchodzących dniach. Nie inaczej było w przypadku rybaków z Visu. Pochodzący z końca XX wieku eksperyment wykazuje wręcz, że codzienna prognoza pogody pochodząca z ust rybaka starej daty była bardziej dokładna niż współczesne, oficjalne prognozy. Może się wydawać, że po dziś dzień mieszkańcy Visu czują naturalny, wrodzony respekt przed żywiołem i zdarza się im bazować na osobistej ocenie i przeczuciu, a nie na prognozie, oceniając sens „wyjścia w morze”. I faktycznie, niejednokrotnie zdarzało mi się przyznawać Chorwatom rację w sprawie warunków pogodowych panujących w danym miejscu w skali mikro. Dobrym przykładem jest cypel Stračine, na południowo-wschodnim krańcu wyspy – kapitan, mijając go, zawsze każe przygotować się na 2-3 fale wyższe i silniejsze od innych. I faktycznie, wspomniane fale za każdym razem nadchodzą, co spowodowane jest prawdopodobnie charakterystycznym ukształtowaniem dna.

Dominującą siłą wpływającą na warunki na morzu jest wiatr. Od wieków życie i praca wyspiarzy związana była z tym żywiołem. Trudno więc dziwić się ogromnej ilości określeń na podmuchy nadchodzące z różnych kierunków – naliczyć ich można… kilkadziesiąt (Božanić 1996: 80). Konkretne nazwy osadzić można w różnych kontekstach. Jugo na pierwszy rzut oka wydaje się być określeniem wiatru południowego. Tymczasem termin ten zbiorczo określa różne wiatry, od południowo-wschodnich, przez południowe, aż do południowo-zachodnich. Zimowe olujno jugo nie będzie więc tym samym wiatrem, co wiejące od czasu do czasu letnie jugo, zwykle o sile kilkunastu węzłów. Innym ciekawym wiatrem jest tramontana, wiejąca z północnego-zachodu. W miesiącach letnich zwykle wieje od wczesnego popołudnia do wieczora i potrafi pokrzyżować plany wyjścia w morze niewielką łodzią, choćby na wycieczkę. Bura z kolei wieje z północnego-wschodu – wiatr ten schodzi z gór nad Adriatyk, zwykle przynosi ochłodzenie. Bura wieje w kierunku Zatoki Świętego Jerzego, a widok rozhuśtanych jej podmuchami jachtów zacumowanych w marinie i fale obryzgujące rivę nie dziwią mieszkańców Visu. Z kolei dla Komižan jednym z najważniejszych i najgroźniejszych wiatrów jest garbin. Ten wschodni wiatr wieje prosto w Komiski zaljev, spychając zacumowane w tym porcie łodzie na mola, brzeg i siebie nawzajem. Choć nigdy nie byłem świadkiem takiego spektaklu, mówi się, że gdy wieje garbin, właściciele łodzi stale pilnują swoich i sąsiadujących jednostek w porcie. Innym interesującym określeniem jest neverin, a więc wiatr przynoszący pogorszenie pogody i następującą po jego nadejściu neverę, zwaną też fortuną. Neverin nie ma sprecyzowanego kierunku, siły czy zwrotu – to po prostu wiatr zwiastujący nadejście sztormu (Božanić 1996: 60). Rozmowy o wietrze i pogodzie z mieszkańcami Visu wymagają zapoznania się, choćby pobieżnego, z tym, co w zasadzie chce przekazać rozmówca. Trzeba też zaznaczyć, że wiele z określeń wiatru używanych na Visie ma charakter ponadregionalny, choć niektóre z nich – a zwłaszcza przypisane im konteksty – są dla wyspy charakterystyczne.

Zdarza się, że wyspa pozostaje odcięta od świata przez warunki pogodowe uniemożliwiające wyjście kursującego na nią promu „Petar Hektorović” z portu bądź jego bezpieczne zacumowania. Na szczęście, nawet po najsilniejszym wietrze, niepogoda nie może trwać wiecznie, a na morzu w końcu jest spokój – bonaca.

 

Pieśń o czynach

Chlubne dzieje historii Visu to nie tylko kulturowe dziedzictwo związane z rybołówstwem. W kilku miejscach na wyspie odnaleźć można pomniki historii – chociażby poświęcony lotnikom krzyż na szczycie pagórków okalających Vis, czy tablicę upamiętniającą alianckich marynarzy w komiskim porcie. Szacuje się, że funkcjonujące na Visie w czasie drugiej wojny światowej lotnisko uratowało życie kilku tysięcy lotników, a lazurowe wody Adriatyku otaczające wyspę skrywają kilkanaście wraków ciężkich bombowców. Nie znamy historii każdej maszyny, zresztą nie wszystkie wraki odkryto – niektóre funkcjonują w lokalnej świadomości tylko dzięki przekazom ustnym, jak chociażby B-24, którego wodowanie na wprost zatoki Oključna widzieć miał łowiąc z ojcem ryby sędziwy dziś rybak z Komižy. Dobrze opisano jednak historie takich maszyn jak B-24 Tulsamerican i B-17 o numerze seryjnym 44-6630. Obydwie maszyny leżą na dnie stosunkowo niedaleko miejscowości Rukavac, a w ratowaniu życia załogantów czynny udział mieli okoliczni rybacy (Frka, Mesić 2013: 270-285).

Innym przykładem, pochodzącym z czasów międzywojnia, jest akcja ratunkowa komiskich rybaków po katastrofie włoskiego parowca „Teti”. W środku majowej nocy, w sztormowej pogodzie, jednostka weszła dziobem na wysepkę Mali Barjak na północno-zachodnim krańcu wyspy. Słysząc ryk syreny okrętowej, oznaczający wezwanie pomocy, i dostając pierwszą relację ze zdarzenia od jednego z rybaków, kapitan portu w Komižy, Pavao Frka, zebrał skorych do pomocy i zaprawionych w ciężkich warunkach pogodowych żeglarzy i ruszył na pomoc włoskim rozbitkom. Pogoda nie tylko utrudniła dotarcie na miejsce zdarzenia, ale uniemożliwiła podpłynięcie bezpośrednio do „Tetiego”. Jednostki zacumowano więc przy sąsiedniej wysepce Veli Barjak, a załoga jednej z łodzi rzuciła na parowiec linę. Po tak przygotowanym prowizorycznym moście linowym marynarze bezpiecznie dostali się na udzielające pomocy jednostki i zostali uratowani. Po incydencie, w podziękowaniu za odwagę i realizację tej brawurowej akcji oraz zaoferowaną Włochom pomoc, Pavao Frka otrzymał oficjalny list z Królestwa Włoch adresowany do wszystkich zaangażowanych (Frka, Mesić 2013: 314-319).

 

Wschody i zachody

Półmetrowe fale delikatnie kołysały passarą (pochodzące z włoskiego określenie małej łodzi), którą mój przyjaciel z trudem utrzymywał w jednym miejscu, uważnie operując silnikiem; kontrolując pozycję zerkał na nabieżniki. Było to konieczne, by połów kalmarów na pišką fondę (kolejny zwrot wywodzący się z włoskiego – żyłka zakończona obciążnikiem ze skierowanymi w górę haczykami, przeznaczona do połowu kalmarów) miał jakiekolwiek szanse powodzenia. Metoda ta wymaga stałego zanęcania zwierząt charakterystycznym ruchem ręki, ciągnącym do góry przewieszoną przez burtę żyłkę. W promieniach zachodzącego słońca, rozlewającego czerwono-pomarańczową poświatę po tafli wody, skąpane było kilkanaście innych łodzi, gdzieś pomiędzy cyplem Nova Pošta a wysepkami Voliči. Na każdej z nich trwał ten sam rytuał. W rytmicznych ruchach rąk i współdzielonym doświadczeniu połowu było coś magicznego.

 

***

 

Jeden esej nie jest w stanie przekrojowo i wnikliwie przeanalizować wszystkich przejawów kultury danego miejsca, z natury rzeczy konieczna jest pewnego rodzaju selekcja. Jasno nasuwającym się wnioskiem, który wynika z ogólnego rzutu oka na wyspę, jest to, że fundamentem i materią spajającą viską kulturę, a jednocześnie pryzmatem, dzięki któremu łatwiej rozszyfrować miejscowy kod kulturowy, jest morze – jego sąsiedztwo, hojność i wyzwania stawiane kolejnym pokoleniom wyspiarzy. Vis jest jednym z tych zaklętych miejsc, które hipnotyzująco przyciągają swym bogatym dziedzictwem kulturowym, burzliwą historią, zawiłościami stosunków społecznych i przyrodzonym pięknem, a pula interesujących z perspektywy badawczej fenomenów nań występujących absolutnie nie jest wyczerpana.

Modlnica, 2021

 

Bibliografia:

  1. Božanić Joško (2015), Ethics of the sea, „Colloquia humanistica”, nr 4, s. 137-146.
  2. Božanić Joško (2003), Iskustvo univerzalnosti kulture mora u hrvatskom maritimnom leksiku, „Govor”, t. 20, nr 1-2, s. 39-46.
  3. Božanić Joško (1996), Iskustvo vremena komiki ribara, „Čakavska rič: Polugodišnjak za proučavanje čakavske riječi”, vol. XXIV, nr 1-2, s. 7-94.
  4. Božanić Joško (1983), Komiška ribarska epopeja, „Čakavska rič: Polugodišnjak za proučavanje čakavske riječi”, vol. XI, nr 1-2, s. 7-94.
  5. Božanić Joško (2007), Lingua franca in the Dalmatian fishing and nautical terminology, „WIT Transactions on The Built Environmentˮ, nr 95, s. 11-22.
  6. Božanić Joško (2020), Poruka s Parlaguže. O najstarijoj jedriličarskoj regati na svijetu, Geopark Viški Arhipelag, https://geopark-vis.com/tradicijske-vrijednosti/gajeta-falkusa.
  7. Cimić Nenada (2019), Smart, https://www.youtube.com/watch?v=aDhLGp2Lx-E
  8. Frka Danijel i Mesić Jasen (2013), Treasures of the Adriatic Sea, Rijeka, s. 270-285, 314-319.
  9. Klapa Komiza (2020), Oto muźi s Palagruźe, https://www.youtube.com/watch?v=6akjTAIxCNQ
  10. Klapa Komiza (2019), U Lucicu procvalo je sunce, https://www.youtube.com/watch?v=-uw57ZE_TK0
  11. Matvejević Predrag (2003), Brewiarz śródziemnomorski, tłum. Danuta Cirlić-Straszyńska, Sejny.
  12. Viški čokavski govori kao nacionalno nematerijalno kulturno dobro, Geopark Viški Arhipelag,  https://geopark-vis.com/tradicijske-vrijednosti/viski-cokavski-govori
  13. Zaštićeni spomenici prirode i značajni krajobrazi, Geopark Viški Arhipelag, https://geopark-vis.com/geologija/zasticeni-spomenici-prirode-i-znacajni-krajobrazi

 

Przypisy:

  1. Tradycyjny wypiek z wyspy – drożdżowy pasztecik nadziewany cebulą i anchois. 
  2. Četvrta gardijska brigada, elitarny oddział chorwackiego wojska, który brał udział w wojnie domowej (1991-1995) pomiędzy armią chorwacką, a Armią Republiki Serbskiej Krajiny wspieraną przez Jugosłowiańską Armię Ludową (JNA) (przyp. red.)
  3. Charakterystyczny dla folkloru chorwackiego rodzaj chóru, śpiewający a capella, w polifonii.
  4. Drugie co do wielkości miasteczko na wyspie Vis.
  5. Nacechowane negatywnie określenie osoby niechętnej do pracy; obibok, nierób.

link do pdf

 

 

Od ponad miesiąca wszystkie rozmowy w chorwackim regionie Banija zaczynają się tak samo – historią o tym, kto gdzie przebywał i co robił, kiedy trzęsło najmocniej. Mieszkańcy tamtejszych wsi i miasteczek pokazują mi ledwie zagojone siniaki po tym, jak fala uderzeniowa przewróciła ich na podłogę albo uderzyła nimi o ścianę. Potem zaczyna się obchód domu i pokazywanie pęknięć na ścianach, śladów po odpadniętym tynku, połamanych mebli. Na koniec zostaje podwórko: dziury w ziemi, muł i woda, które wydostały się przez powstałe szczeliny, wszechobecne błoto. To optymistyczny scenariusz – oznacza, że domownicy żyją, nie odnieśli poważnych obrażeń, w domu wciąż da się mieszkać, nic w obejściu nie grozi rychłym zawaleniem. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia.

To już drugie trzęsienie ziemi w Chorwacji w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Pierwsze wydarzyło się na początku lockdownu, a epicentrum była stolica kraju. O szóstej rano 22 marca 2020 roku Zagrzebiem wstrząsnęła fala o sile 5,5 stopnia w skali Richtera. Zginęły dwie osoby, a wiele budynków w centrum miasta uległo zniszczeniu. To wtedy Chorwaci stali się po raz pierwszy specjalistami od uskoków, płyt tektonicznych i fal powierzchniowych, a prawdziwi sejsmolodzy zaczęli nagle gościć w mediach i tłumaczyć, w jaki sposób należy się zachować podczas trzęsienia ziemi i dlaczego następujące przez kolejne dni mikrowstrząsy są zupełnie normalnym zjawiskiem. Nikt jednak nie przewidział, że zgromadzona wówczas wiedza okaże się potrzebna tak szybko.

Tuż przed Nowym Rokiem Chorwację nawiedziła kolejna seria wstrząsów, silniejszych niż w marcu – sejsmometry zanotowały, że największy z nich osiągnął magnitudę 6,4 stopnia w skali Richtera albo VIII w skali Mercallego, co oznacza rozległe zniszczenia, powstawanie szczelin i osuwisk w ziemi. Epicentrum był tym razem region położony przy granicy z Bośnią, nazywany Baniją lub Banoviną, choć wstrząsy czuć było aż w położonym 400 kilometrów dalej Belgradzie. Trzęsienie ziemi zburzyło mniej więcej połowę miasteczka Petrinja, niemal doszczętnie zniszczyło kilka okolicznych wsi, zabijając przy tym siedem osób, a tysiące pozostawiając bez dachu nad głową.

– Jednej rzeczy zupełnie się nie spodziewaliśmy – opowiada studentka Klara Burić, która była wówczas w położonej blisko epicentrum miejscowości Gora. – Po zagrzebskim trzęsieniu nauczyliśmy się, że po najsilniejszym wstrząsie przychodzi zwykle seria mniejszych. Tymczasem dzień po pierwszym silnym wstrząsie, kiedy zaczęłam odkurzać fragmenty farby i tynku, które odpadły ze ściany, nagle cały dom zaczął się trząść i falować jak statek. Nie dało się ustać na nogach, rzucało nami na wszystkie strony.

Aby jednak w pełni zdać sobie sprawę z rozmiarów szkód, jakie wywołał kataklizm, trzeba przyjrzeć się historii i współczesności Baniji, jednego z najbiedniejszych i najbardziej zaniedbanych regionów Chorwacji.

Hrvatska Kostajnica to miasteczko położone nad malowniczą rzeką Uną, wyznaczającą granicę z Bośnią. Gdyby nie pandemia, wystarczyłoby przekroczyć most, żeby znaleźć się w kraju, w którym większość produktów kosztuje o połowę mniej, teraz jednak oznacza to konieczność dziesięciodniowej kwarantanny po powrocie. W Kostajnicy mieszka Daniel Pavlić, aktywista, reżyser i dziennikarz freelancer. W 2019 roku nakręcił film dokumentalny zatytułowany Szanowna Pani Prezydent. Osią obrazu jest pisany przez niego list, zaadresowany do ówczesnej prezydent Kolindy Grabar-Kitarović, która w swoich przemówieniach podkreślała potrzebę zjednoczenia wszystkich mieszkańców, porzucenia podziałów i wspólnego budowania dobrobytu. Pavlić w dokumencie zwraca uwagę na liczne problemy regionu – nepotyzm, niewielkie możliwości znalezienia zatrudnienia, brak oferty kulturalnej, postępujące wyludnianie, deficyt pomocy i zainteresowania ze strony państwa.

– Baniji pomoc była pilnie potrzebna i przed trzęsieniem ziemi – tłumaczy mi. – Być może teraz wreszcie ktoś zacznie to dostrzegać.

Stopień zaniedbania regionu ilustruje faktem, że w Glinie niemiecka ekipa filmowa kilka miesięcy temu kręciła postapokaliptyczny serial Plemiona Europy. W wioskach jest jeszcze gorzej, wielu ludzi żyje na poziomie minimum egzystencji. Kiedy przez nie przejeżdżam, trudno powiedzieć, czy opłakany stan domów to efekt trzęsienia ziemi, wojny czy po prostu starości. Państwo przez ostatnie trzydzieści lat zupełnie o nas zapomniało – mówią miejscowi. Teraz znowu się spóźnia, ponad miesiąc po kataklizmie do wielu miejsc wciąż nie dotarła pomoc państwa ani takich organizacji jak Chorwacki Czerwony Krzyż.

Świadomi ryzyka niewydolności systemu, Chorwaci od razu zaczęli na własną rękę organizować pomoc dla ofiar. Wielu ludzi ruszyło w teren samochodami załadowanymi po brzegi jedzeniem, kocami, przyborami higienicznymi. Inni oferowali noclegi w swoich domach, prywatni darczyńcy dostarczali przyczepy kempingowe, w których umieszczane były rodziny, pozbawione dachu nad głową z dnia na dzień, w środku zimy.

– Byliśmy zorganizowani w kilkuosobowe ekipy – opowiada mi Krešimir, historyk mieszkający w Zagrzebiu. – W każdej grupie był znający się na rzeczy fachowiec i kilka osób do podawania dachówek, wykonywania łatwiejszych prac fizycznych. W ten sposób udało nam się zabezpieczyć sporo dachów.

Podczas gdy zwykli ludzie rzucili się do pomocy, państwo, zdaniem poszkodowanych, działało stanowczo zbyt opieszale. Samo ustanowienie sztabu odpowiedzialnego za usuwanie skutków kataklizmu zajęło rządowi prawie tydzień. Moi rozmówcy nieustannie przywołują przykład Japonii, w której usuwanie ogromnych zniszczeń trwało kilka dni, podczas gdy w Chorwacji nadal nie rozpoczęto nawet rozmów o ewentualnej odbudowie centrum miast czy budynków mieszkalnych. Wciąż jeszcze nie wszystkie rodziny otrzymały kontenery mieszkalne, w których mogłyby się schronić.

– Mieszkamy obecnie z mężem i córkami w Karlovcu – opowiada Marija z Petrinji, której dom nie nadaje się do dalszego zamieszkania. – Zorganizowaliśmy sobie mieszkanie na własną rękę, od państwa dostaliśmy na razie tylko jednorazową pomoc w wysokości 3800 kun (ok. 500 euro). Kontener nie wchodzi w grę, nie mamy podwórka, żeby go postawić. Rząd mówi, że za dwa tygodnie mogłoby powstać osiedle kontenerów, ale średnio w to wierzę. Najgorsza jest niepewność, od marca córki zaczynają zajęcia stacjonarne w szkole, a ja wciąż nie wiem, co z nami będzie.

– Potrzebna jest systemowa pomoc – potwierdza Daniel Pavlić. – Ostatnio spadł śnieg i był spory mróz, więc z wolontariuszami z miejscowej OSP podróżowaliśmy po wsiach i dostarczaliśmy grzejniki, aby ludzie mogli ogrzać swoje przyczepy czy kontenery. Boją się jednak wyższych opłat za prąd, dla nich te kilkadziesiąt czy kilkaset kun to może być sprawa życia i śmierci.

Domy na terenach, które ucierpiały w trzęsieniu ziemi, przeglądają inspektorzy, oceniając, czy nadają się do dalszego zamieszkania. Zielona nalepka oznacza brak poważniejszych szkód, w przypadku żółtej należy niezwłocznie dokonać niezbędnych napraw, czerwona zabrania dalszego zamieszkiwania budynku. Naklejki szybko stały się kością niezgody. Wielu boi się, że czerwona nalepka zmusi ich do opuszczenia domu, w którym pozostają pomimo ewidentnego ryzyka. Z różnych powodów nie chcą go jednak opuszczać – najczęstszym są zwierzęta. W tym przede wszystkim rolniczym regionie większość mieszkańców posiada blago (skarb), jak określa się krowy, świnie, kozy czy konie. Nie mogą ich pozostawić na pastwę losu ani zabrać ze sobą na przykład do mniej pechowych krewnych.

Czasem jednak to zielona nalepka bywa powodem gniewu. Taki los spotkał Dušana Golubovca ze wsi Zrin. To część Chorwacji, do której, jak mówi, politycy nie docierają nawet przed wyborami. Niełatwo tam dojechać po krętej, dziurawej i błotnistej drodze. Dom Dušana, a właściwie drewniana, zmurszała chata, chyli się ku upadkowi. Tylko w jednym pomieszczeniu panuje normalna temperatura, pozostałe są nieogrzewane. Przez wielkie dziury w ścianach świszczy lodowaty wiatr, choć dom, w którym trzydziestolatek mieszka ze swoją świeżo poślubioną dwudziestodwuletnią żoną, przedstawiał obraz nędzy już przed trzęsieniem). Dostali jednak zieloną naklejkę, co oznacza, że na żadne dofinansowanie ani pomoc nie mogą liczyć.

– Ten inspektor chyba celowo się z nas wyśmiewał. – Dušan nerwowo pociera głowę. – Powiedział mi, żebym zatkał dziury błotem i mchem i wszystko będzie w porządku. Podobnie mojemu bratu, który ma dwoje dzieci i trzecie w drodze, narysował, w jaki sposób ma drewnianymi balami podeprzeć dom, żeby się nie zawalił.

Brat Dušana dostał jednak kontener, w którym w nieopisanej ciasnocie mieszka teraz z całą rodziną. Dobrzy ludzie podarowali też Dušanowi i jego żonie przyczepę kempingową, ale chwilowo mieszka tam ojciec chłopaka, który przebywał w jeszcze gorszych warunkach, bez wody i prądu.

Dušan i jego rodzina nie mieli łatwego życia. Wieś Zrin, niegdyś dumna siedziba jednej z dwóch najbardziej znanych magnackich rodzin chorwackich, zamieszkana jest dziś przez kilkunastu chorwackich Serbów. Po tym jak siły chorwackie odbiły te tereny w 1995 roku spod władzy tzw. Republiki Serbskiej Krajiny, serbscy mieszkańcy uciekli lub zostali wysiedleni. Wielu z nich nie miało jednak czego szukać w Serbii i po kilku latach powróciło w swoje rodzinne strony.

Dušan obrabia pole i hoduje zwierzęta, trudno mu jednak wiązać koniec z końcem. Postanowił wyjechać do Niemiec, ale tam było jeszcze gorzej. Pracował u pewnego Serba, który nie przejmował się niemieckimi regulacjami dotyczącymi czasu pracy, a kiedy nie pracował, czas spędzał w piwnicy, w której był zakwaterowany. Zdecydował się wrócić i spróbować szczęścia na rodzinnej ziemi. W 2019 roku zgłosił się do telewizyjnego show Ljubav je na selu (odpowiednika polskiego Rolnik szuka żony) argumentując, że trudno poznać kogokolwiek mieszkając w oddalonej od świata wiosce. Uczestniczki programu nie były jednak zachwycone panującą w jego domu i gospodarstwie biedą, szybko stał się obiektem drwin. Jego żona pochodzi z pobliskiej Bośni, poznali się przez internet. Ana nie zabiera głosu w rozmowie, na moje pytania odpowiada cicho i zwięźle. Nie udaje mi się jednak opuścić ich skromnego domu bez spróbowania własnoręcznie przygotowywanej kiełbasy, ogórków kiszonych i świeżo pieczonych, pysznych uštipków (słonego pieczywa z ciasta drożdżowego).

Niedaleko chaty Dušana stoi świeżo wybudowany kościół katolicki. Nie ma ani jednego parafianina, wszyscy we wsi są prawosławni. Otwierany jest tylko raz do roku, na święto tzw. Małej Matki Boskiej, czyli Narodzenia Maryi, 8 września. Bardziej niż o religię chodzi jednak o politykę – wówczas zdążają tu chorwaccy nacjonaliści, aby upamiętnić tutejsze ofiary wojny. Titowscy partyzanci 9 września 1943 roku napadli na ustaszy – żołnierzy i zwolenników faszystowskiego, współpracującego z Hitlerem Niezależnego Państwa Chorwackiego. Podczas rocznic policja chroni mieszkającego najbliżej kościoła Dušana. Choć nie ma on nic wspólnego z tamtymi wydarzeniami, jako Serb mógłby narazić się na nieprzyjemności ze strony chorwackich „patriotów”.


 

O problemach związanych z różnorodnością etniczną Baniji rozmawiałam także z Danielem – to temat, którego trudno tutaj uniknąć.

– Te ciągłe podziały doprowadzają mnie do szału – wściekał się. – Chyba potrzebne byłoby jeszcze jedno solidne trzęsienie, może wtedy do ludzi coś by dotarło. Ostatnio ktoś obrażał moją matkę, wypominając jej, że pomagam Serbom zamiast Chorwatom. Pomagam tym, którzy akurat najbardziej potrzebują pomocy. Dla niektórych wojna nigdy się nie skończyła.

Sam nie dzieli ludzi według narodowości. Jest dzieckiem katolika Chorwata i muzułmanki Boszniaczki, a jego żona pochodzi z Rosji. W wojnie zmuszony był jednak uczestniczyć, głównie ze względu na panującą w domu biedę. Twierdzi jednak, że trzęsienie ziemi było dla niego bardziej traumatyczne niż konieczność przetrwania na froncie.

– Tam przynajmniej niebezpieczeństwo jest jasne, wiadomo, z której strony może nadlecieć pocisk. Jeśli jesteś cywilem, możesz schować się do piwnicy. Przy trzęsieniu ziemi nie ma ucieczki, nie wiadomo co robić, gdzie biec.


 

Jadę do miejscowości Majske Poljane, najbardziej zniszczonej w wyniku kataklizmu wioski położonej kilka kilometrów od Petrinji. Z większości domów i pomieszczeń gospodarczych zostały jedynie kupy gruzu, a śmierć poniosło aż pięć osób. Mieszkają tu zarówno Chorwaci, jak i Serbowie oraz Romowie, chociaż większość wsi na tych terenach zamieszkuje tylko jedna grupa etniczna. W orientacji pomagają flagi – jeśli na każdym domu wisi ogromna chorwacka flaga, nie ma zbyt wielu wątpliwości. Ich brak też jest jasnym sygnałem. Jak wiele tutejszych miejscowości, Majske Poljane ma dramatyczną historię czystek etnicznych – w sierpniu 1941 roku ustasze zabili tutaj 1564 Serbów zamieszkujących wioskę. Z wszystkich mieszkańców przeżył tylko jeden.

Choć początkowo wioska wydaje mi się opuszczona, po chwili zauważam dzieci biegające w kaloszach po błocie i dorosłych dobudowujących altany do otrzymanych kontenerów. Po miesiącu przyzwyczajają się do tej bardzo dziwnej rzeczywistości. I tak nie ma szans na szybką zmianę sytuacji, wzruszają ramionami. W wiosce spotykam też kilku przedsiębiorców z Zagrzebia, którzy przyjechali, aby obejrzeć jeden ze zburzonych domów i zasponsorować jego właścicielowi kontener albo chociaż przyczepę kempingową.

– W jaki sposób go znaleźliście? – pytam.

– Jego rodzina pochodzi z małego miasteczka w Bośni, nasze też, więc poczuliśmy potrzebę solidarności.

Tak przeważnie wygląda pomoc – jest chaotyczna, nieskoordynowana, wynika jedynie z dobroczynności konkretnych jednostek. Zwykli ludzie są rozczarowani nie tylko władzami lokalnymi i rządem, ale nawet takimi organizacjami jak Chorwacki Czerwony Krzyż, który nie ma w kraju dobrej reputacji już od czasu katastrofalnych powodzi w 2014 roku. Kontrola przeprowadzona przez państwowe instytucje w 2019 roku wykazała licznie nieprawidłowości w funkcjonowaniu organizacji. Także teraz wolontariusze pracujący w terenie zgłaszali, że Czerwony Krzyż nie docierał do potrzebujących na czas, pozostawiając ich bez jedzenia i wody. Rzeczniczka prasowa określa te zarzuty jako „dezinformację, która szkodzi wszystkim, ponieważ ludzie przestają ufać organizacjom pomocowym i wpłacać darowizny”.

Największy skandal, który wybuchł po katastrofie, dotyczy jednak powojennej odbudowy kraju. Wiele domów w Baniji zostało zniszczonych podczas wojny w latach dziewięćdziesiątych, a następnie odbudowanych przez państwo w latach 1995-2000. Zdaniem ekspertów, gdyby wszystkie remonty były wykonywane zgodnie ze sztuką budowlaną, część budynków nie zawaliłaby się przy takiej sile wstrząsów. Dopiero podczas analizy ruin wyszło na jaw, że w wielu przypadkach nie zastosowano odpowiedniego zbrojenia, nic dziwnego zatem, że budynki waliły się jak domki z kart. Odpowiedzialny za powojenną odbudowę na tych terenach był obecny żupan (odpowiednik wojewody – przyp. A.W.), co dodatkowo politycznie komplikuje sytuację. Premier Chorwacji zapowiedział pilne śledztwo, tymczasem opozycja naciska, aby dotyczyło całej Chorwacji, nie tylko Baniji – w innych regionach korupcja związana z odbudową domów też może kosztować kogoś nie tylko dobytek, ale i życie.

O możliwościach i ograniczeniach systemowej pomocy rozmawiam z Branką Bakšić Mitić, wiceburmistrz Gliny, a także współzałożycielką i szefową inicjatywy „Ljudi za ljude” (Ludzie ludziom). Organizację założyła cztery lata temu w odpowiedzi na dramatyczne warunki panujące w regionie. Opowiada o wsiach, w których infrastruktura została zniszczona w trakcie i po wojnie – choć za czasów Jugosławii jej mieszkańcy mieli prąd i wodę, od lat dziewięćdziesiątych nikt się nie zatroszczył, aby ponownie założyć sieć elektryczną.

Od czasu trzęsienia ziemi inicjatywa działa bez przerwy. Jej członkowie zajmują się przede wszystkim organizowaniem zakwaterowania, dostarczyli już niemal dwieście w pełni wyposażonych kontenerów. Wszystko to dzięki darowiznom ludzi z Chorwacji i całego świata. Pytam, dlaczego jako polityczka nie może organizować pomocy na poziomie władz lokalnych, ale musi opierać się na poczuciu solidarności obywateli.

– Nie należę do żadnej partii – wzrusza ramionami. – To sprawia, że trudno mi doprosić się o jakiekolwiek wsparcie ze strony urzędu miejskiego. Powiem tylko, że musiałam kupić na kredyt samochód do rozwożenia darów, bo miasto nie chciało mi pożyczać swojego.

Podaje konkretne liczby. Wciąż ponad 50 osób nie ma dachu nad głową (rozmawiałyśmy 4 lutego – przyp. A.W.), to dla nich priorytet. Jeden całkowicie wyposażony kontener kosztuje około 7 tysięcy euro, trzyosobowa rodzina mieści się w nim z trudem. Domy z prefabrykatów, w których ludzie mogliby zamieszkać na stałe, to już koszt między 20 a 25 tysięcy euro. To zdaniem Branki najlepsze rozwiązanie, gdyż, jak mówi, w tym tempie wielu ludzi nie doczeka chwili, kiedy ich domy zostaną odnowione albo ponownie zbudowane.

Inicjatywa łączy konkretne rodziny z darczyńcami. Jednym z nich jest spotkany przeze mnie w Glinie Dominik z Niemiec.

– Organizowaliśmy pomoc podczas wojny – mówi łamanym chorwackim. – Dlatego teraz przyjechałem zobaczyć, co mógłbym zrobić.


 

Choć niektórzy podkreślają, że dzięki trzęsieniu ziemi wreszcie zwrócono uwagę na ten najbardziej zapomniany i zaniedbany region Chorwacji, przyczyni się ono do i tak ogromnej depopulacji i zwiększenia poziomu ubóstwa Baniji. Sytuację podsumowuje na Facebooku zagrzebski dziennikarz Nikola Vukobratović:

– To prawda, że ludzie mają wielkie serca i włożyli ogrom trudu, aby pomóc ofiarom trzęsienia ziemi. Ale mają też spore ego, więc każdy, kto przyniósł farelkę albo siatkę chleba, ma wrażenie, że uratował świat (…). Jeśli jako społeczeństwo naprawdę jesteśmy solidarni, musimy to pokazać systemowym inwestowaniem w nierozwinięte obszary oraz ludzi, którzy próbują tam żyć. A zatem to przestrzenne i społeczne nierówności, a nie doraźna pomoc, są prawdziwym problemem.